czwartek, 26 lutego 2015

Myślisz, że twoje auto jest bezpieczne?

Malucha otwierało się płaskim śrubokrętem, a po wetknięciu monety w odpowiednie miejsce w skrzynce bezpieczników i użyciu kija od miotły, dało się go nawet odpalić. Nowoczesne auta są o wiele bardziej zaawansowane. Ale czy na pewno? Na każde zabezpieczenie, na każdy nie wiadomo jak wymyślny kształt kluczyka, znajdzie się sposób. Przyznam, że ten pokazany na filmiku robi wrażenie. Tak pomysł, jak i jego wykonanie. Szapoba! 

piątek, 20 lutego 2015

Ziemia się jednak nie kręci

Niektórym to od przebywania na słońcu pustyni, z mózgu niezła papka się zrobiła. Ot, taki sobie Sheikh Bandar al-Khaibari, który to przekonuje, że ziemia się nie kręci, bo nigdy by do Chin nie był w stanie wtedy dolecieć - zawsze by przed jego samolotem uciekały. Co za nierozumny człowiek...
Link
...przecież wystarczyłoby polecieć w przeciwnym kierunku!!!

wtorek, 10 lutego 2015

O człowieku jamochłonie, co każdą dawkę magnezu wchłonie

Przypatrzcie się dokładnie powyższemu obrazkowi. Jest na nim jamochłon. Jeśli planujecie w niedługim czasie potomstwo, to nie zdziwcie się jeśli będzie dokładnie tak wyglądało. Bo według specjalistów (albo/i marketingowców) od najbardziej brakującego człowiekowi pierwiastka, niechybnie taki los czeka wkrótce ludzkość. Zastanawiające jest, w jaki sposób udało się nam w ogóle dotrwać do dnia dzisiejszego. A ja już naprawdę nie wyobrażam sobie kolejnego realnego sposobu, w jaki można przyjąć/wchłonąć/zaabsorbować/połknąć/dostarczyć do organizmu więcej magnezu. No chyba, że w postaci musujących czopków doodbytniczych, rozpuszczanych w roztworze kwasku cytrynowego.

Raptem lat temu kilka, o jakże nieświadomi uczeni na wtenczas byli,  
olbrzymie braki magnezu w naszych organizmach wypatrzyli.
Zalecono przyjmować niezbędne jego dawki dzienne,
ludzkość odetchnęła z ulgą, widmo armagedonu zostało odsunięte

Ale długo to nie trwało, mądrzejsi po rozum poszli do głowy,
okazało się, że braki uzupełniano tylko do połowy.
Tylko ilość zdwojona, gwarantowała nam przeżycie,
oraz przekonanie, że wydajemy pieniądze należycie.

Choć idea z dawki podwojeniem, wydawała się być idealna,
okazało się, że taka ilość jest jednak mało przyswajalna.
Na pomoc w rozwiązaniu ogromnego problemu tego,
od razu rzuciły się firmy z sektora farmaceutycznego.

By po krótkiej krucjacie w przyswajalności poszukiwaniu,
odkryć, że problem jednak tkwił w magnezu wchłanianiu.  
Kolejna więc ruszyła kampania w prasie i telewizorze:
stary magnez - FE! tylko ten wchłanialny nam pomoże.

Lecz i na tym nie skończyła się farmaceutów inwencja,
kolejne zagrożenie już gotowe - jest nim bioretencja.
Jeśli nad jej zjawiskiem się natychmiast nie pochylimy,
to cały wchłonięty magnez, z organizmu od razu wydalimy.

Aż boję się pomyśleć, co nas czeka w przyszłości,
jedno jest pewne - od magnezu reklam, mam już dziś nudności.
To już naprawdę w głowach ludzi się nie mieści,
niech nastąpi wreszcie kres tej magnetycznej opowieści...

poniedziałek, 9 lutego 2015

Ojej - ale tu ciepło!!!


Sauna - miejsce gdzie człowiek idzie, by w ciszy (zazwyczaj) posiedzieć i w spokoju się wypocić. Odprężyć się i wyciszyć. Pozbyć się z organizmu paru wirusów i bakterii, poprawić krążenie, czy nawet znaleźć ukojenie w bólu. Same zalety. Wizyta w saunie, zazwyczaj jest miłym przerywnikiem, podczas wizyty na basenie.
Ale jest to też miejsce, w którym niestety można zostać zamkniętym z osobnikami, z którymi nie za bardzo chciałoby się przebywać. Gdziekolwiek, a tym bardziej w małym, klaustrofobicznym i dusznym pomieszczeniu. Po czym rozpoznać te indywidua? 
Faza 1:
Najczęściej nadchodzą parami. Zagadane, jakby się milion lat nie widziały. Nieczytate/ślepe - bo informacji wielkości billboardu, o obowiązku posiadania w saunie ręcznika, nie są wstanie przyswoić.
Faza 2:
Rozmiarów zazwyczaj nikczemnych, ale drzwi od sauny na oścież otworzyć muszą. I wtedy następuje błyskotliwa reakcja, cytuję: "o matko, jak tu ciepło".
Faza 3:
Naturalna kontynuacja fazy 2, czyli: "wchodzimy?". I cięta riposta w stylu: "no nie wiem, a ty wchodzisz?". I już wiadomo dlaczego w saunie prawie nagim się siedzi - by oglądający te sceny noża gdzie trzymać nie mieli...
Faza 4:
Po wypuszczeniu całego ciepła, podjęta zostaje decyzja o wejściu do sauny. Przywitanie obecnych w niej osób, zbytecznym już w tej chwili trudem pozostaje. Domknięcie drzwi, też ponad siły wyzwaniem się okazuje.
Faza 5:
Czyli jakieś 15 sekund po zakończeniu fazy 4, dochodzi do finalnego przegrzania, a głośne obgadywanie wszystkich psiapsiółek, ustępuje miejsca wymownej kwestii: "no choooodźmy już", lub równie klasycznemu: "ale się spociłam".
Faza 6:
Drzwi ponownie na oścież otwarte, w nich słabiej ciepło tolerujący organizm, z ust którego wydobywa się jedynie słuszna w tej chwili sentencja: "idziesz, czy nie idziesz?". Odpowiedź niestety jest zazwyczaj długa, albo bardzo długa...
Faza 7: (opcja) "Powrót (p)osła"
Już spokój w saunie zawitał, już wszyscy z ulgą odetchnęli, temperatura do poziomu "sprzed" powróciła, a tu nagle drzwi się otwierają, znajoma postać w nich staje, i pyta: "czy nie zostawiłam tutaj ręcznika?".

(skromnie odziana pani ze zdjęcia, nie ma nic wspólnego z powyżej opisanymi osobnikami. Jest tu tylko po to by było kolorowo...) 

piątek, 6 lutego 2015

Z kwiatka na kwiatek

A więc tak, niebawem są wybory, to ja się zapiszę do partii , bo ich w moim okręgu wyborczym ludziska lubią. Poza tym mają fajnego medialnie lidera, to na pewno dostanę tyle głosów ile trzeba. Ich poglądy - najlepsze przecież na świecie (tak mówić przed pójściem narodu do urn muszę), niechaj więc będzie. {he, he, ale to sobie wymyśliłem sprytnie:-)}
O! Zagłosowali na mnie, dostałem się. Jupiii! No to jadziem na Wiejską porządzić (a plakaty wyborcze to niech sobie tam na tym grajdołku z którego pochodzę gniją na drzewach, lampach i płotach). {no to ustawiony jestem:-)}
Kurcze, tak było cudnie a tu nagle ten lider, mojej jedynie słusznej partii, to coś traci poparcie. Ludzie nas nie lubią, do koalicji nas nie chcą wziąć. Cholera - przecież ja tu przyjechałem rządzić! Już wiem! Uśmiechnę się do szefa partii, z drugiego końca sali posiedzeń - on dużo krzyczy, dużo z nim wywiadów. Pewnie mnie przyjmie. {to nie moja wina, że moja partia jest do du%$#y}
Witamy w partii . No, tutaj to dopiero jak w bajce... Kolegów mam fajnych, odrzucamy projekt za projektem. Żyć nie umierać. Od pół roku nie daliśmy przeforsować nawet jednej ustawy. Ci tutaj to wiedzą jak rządzić. Szkoda, że nie startowałem z ich listy w wyborach. {Ożeż ty, %*&@#$^%ało mnie?} Co też mi przez myśl przeszło... Przecież w moich stronach partia  jest nielubiana. Prawie nikt na nich nie głosował. Dobrze, że startowałem z ramienia . Przynajmniej na mnie głosowali, no i się dostałem {nie cofają mandatu za zmianę poglądów politycznych, prawda?} 
Mijają dni, miesiące. Fajnie sobie rządzimy, ale ja to tak czuję, że nie do końca spełniony jestem. Ja to do większych rzeczy stworzony zostałem. A tutaj to mi kartkę z "delikatną sugestią" pod nos podtykają, na co i przeciw czemu mam głosować. {o cholera, zapomniałem, że nie ma teraz wakacji i pewnie przez ostatni miesiąc, też na obrady i głosowania trzeba było łazić... Hmm... Wiem! Jakoś się z tego wykaraskam, rzucę do kancelarii kilka faktur za podróże służbowe, to się nie kapną} Koniec z tym! Nie ma to jak na swoim. Założę sobie swoją własną, prywatną, najlepszą na świecie partię!
Ukłońcie się wszyscy przed Prezesem nowej partii ! Jestem przeciwko wszystkiemu i wszystkim. Bo wszyscy wokoło się na niczym nie znają, więc ktoś musi ludziom pokazać prawdę. Cieszcie się, że macie mnie - obrońcę ludzkości, polityka nad politykami! {ach jak uwielbiam, jak do mnie per Prezes mówią...} Przeszło do mnie kilku innych, mędrców - w końcu zauważyli, że u mnie najlepiej i jestem najlepszy. Ale robimy w mediach szumu. Od debaty, do debaty. I tak kadencja nam mija. Się dzieje... Czas przygotować się do kolejnych wyborów. {^$#@#$% *$^$# % !@#$% *#%^ @#$%#@#} Ale zaraz, zaraz, co się dzieje? Co to za sondaże? Kto to zleca? Kto to robi? Tylko 4,37 punktu procentowego {czyżby zwykłe procenty źle się kojarzyły?} dla mojej hiperpartii? Przecież, jak się to sprawdzi, to się nie załapię na drugą kadencję! Cholera, trzeba działać!
Ogłaszam wszem i wobec, że jedynie słuszna partia , weszła w sojusz, z mającą solidne poparcie, partią PA, i od dziś, razem będziemy walczyć o elektorat. {ciekawe czy ci co na mnie kiedyś głosowali, dadzą się jeszcze raz na to nabrać i na mnie zagłosują...} Ale olać to - wszyscy głosujcie na mój nowy partyjny dom. I pamiętajcie:
 DÓ-PA rządzi, DÓ-PA radzi, DÓ-PA nigdy was nie zdradzi!
{przynajmniej do kolejnych wyborów, he, he...}

(wszelkie podobieństwo do prawdziwych wydarzeń, było całkowicie zamierzone) 

środa, 4 lutego 2015

Frank szwajcarski i kredyty

Pewnego dnia, 1939 roku, Franek Dolas, rozpętał II Wojnę Światową. 75 lat później, inny Fran(e)k, tym razem ze Szwajcarii, jest na bardzo dobrej drodze, by w krainie nad Wisłą, rozpętać nieliche piekło.
Ostatnie kursy walut, a w szczególności Franka szwajcarskiego, setkom tysięcy Polaków spłacających swoje kredyty mieszkaniowe we frankach, codziennie podnosi ciśnienie i przyprawia ich o ból głowy. Zasadniczo im się nie dziwię. Ze względu na drożejącą walutę, miesiąc w miesiąc muszą płacić większą ratę, i niejednokrotnie po kilku latach spłacania zaciągniętego kredytu, dalej mają do oddania znacznie więcej niż pierwotnie wzięli. Sam takiego kredytu na szczęście nie posiadam i bardzo się z tego faktu cieszę. 
Kredytobiorcy ci, zwabieni przed laty bardzo korzystnym kursem Franka, brali "łatwo spłacalne kredyty" i śmiali się z tych, którzy płacili swoje raty w Złotych. Ich finansowe eldorado miało przecież trwać wiecznie.
Dziś są oburzeni, że nagle Frank podrożał, ich zadłużenie znacznie wzrosło, a banki nie chcą im pomóc. Przewalutowanie kredytu na Złotówki, nie jest możliwe, bo wartość zaciągniętej pożyczki, po przeliczeniu na polską walutę wzrosła, a w międzyczasie spadła wartość nieruchomości, pod zastaw których banki pożyczek udzielały. A, że na bankach czerwonego krzyżyka Caritasu nie ma, o przewalutowaniu kredytu można zapomnieć.
Co więc zrobić? Rozpętać finansową wojnę! Zażądać od rządu pomocy, wstawiennictwa, obniżenia kursów, dopłat, spłat, przeliczenia, podzielenia, najlepiej zapłacenia całego zaciągniętego we Frankach kredytu. A ja się pytam: DLACZEGO? Czy biorąc kredyt w obcej walucie, osoba świadoma nie była ryzyka jakie to ze sobą niesie?
Franek był mały - ludziska się śmiały. 
Urósł Franciszek - zszedł z ust uśmieszek  
Jak się na takim kredycie "było do przodu", to nikt jakoś się nie rzucał. Ale teraz, gdy karta się odwróciła, od banków i rządu oczekuje się pomocy. Tylko do kogo mieć tutaj pretensje? Jak Dolar kilka lat temu znacznie zmienił swoją wartość w stosunku do Złotego, nikt jakoś nie żądał od rządu, by interweniowano. Niektórzy sporo na tym wtedy pewnie zarobili, a inni po prostu przywieźli zza oceanu trochę mniej prezentów. Ale jak teraz podrożał Frank szwajcarski, to okazało się, że wszystkim należą się rekompensaty.
Nasi rządzący prześcigają się więc z coraz to nowszymi i jeszcze "genialniejszymi" pomysłami, jak ulżyć ofiarom Franka. Ale niezależnie co zrobią, i tak za to wszystko zapłaci Pan, Pani, my wszyscy, bo i rząd i banki, odbiją sobie ewentualne straty z nawiązką, z pieniędzy pozostałych milionów obywateli.
Czy powinno się do tego dopuścić? Z całym szacunkiem dla szanownych "poszkodowanych", ale jeśli ma się Wam pomóc w spłacie Waszych długów, to dlaczego nie miałoby się pomóc milionom Polaków, którzy spłacają kredyty w Złotówkach? Im też nie jest lekko. Zwłaszcza, że przez lata płacili za swoje kredyty o wiele większe raty niż Wy. Czy o tym ktoś w ogóle kiedykolwiek pomyślał?
I na koniec, szanowni rządzący, jeśli kosztem reszty społeczeństwa, zamierzacie spłacać długi osób, które popłynęły na kursie waluty, to miejcie na uwadze, że po nich mogą się pojawić się u waszych drzwi osoby grające na giełdzie, z żądaniami pokrycia strat, wynikłych ze spadku notowań posiadanych przez nie akcji...

Kampania "10 mniej. Zwolnij - czy to ma sens?

 ------------------------------------------------------------------------------
Powiem szczerze, nie mogę tego ani oglądać, ani nawet słuchać. Cel szczytny, jestem jak najbardziej za propagowaniem bezpiecznej jazdy, ale pomysł tej kampanii i jej realizacja są totalnie bez sensu. Merytorycznie (i pod kątem praw fizyki) nie trzyma się to kupy. A przecież  ich realizator (pomysłodawca?), czyli Krajowa Rada Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego, potrafił stworzyć coś sensownego, jak choćby pokazana w 2011 roku kampania "Prędkość zabijaWłącz myślenie". Co w takim razie z przekazem tej kampanii jest nie tak?
Czytając statystyki policyjne, oglądając codziennie w Wiadomościach, Faktach i wszelkich innych programach informacyjnych, relacje z wypadków drogowych, oczywiste jest, że polskie drogi są niebezpieczne. Ginie na nich codziennie kilka, kilkanaście, czy nawet kilkadziesiąt osób. Rannych nawet nie licząc. Wszelacy eksperci (włączając w to nawet Annę Muchę) mówią, że trzeba coś zrobić by temu zapobiec. Ale zaraz, zaraz... Czy to drogi są niebezpieczne, czy poruszający się po nich kierowcy (i ich samochody)?

Jakie mamy w kraju drogi każdy wie. I każdy będzie miał o tym inne zdanie. Na pewno nie możemy się równać pod względem ilości autostrad do wielu krajów Europy, ale umówmy się - po gruntówkach wszędzie nie jeździmy. Jeśli w jakiejś statystyce przodujemy, to tylko „wysepek” i fotoradarów. Chore są też ceny przejazdu polskimi autostradami (kompletnie nieadekwatne do naszych zarobków), totalnie nieprzemyślany system poboru opłat na tychże (10-15 minut by pobrać bilet na A4, i lekko pół godziny stania by wnieść stosowną opłatę za przejazd, to jakaś kpina) i to, że dalej nie wszędzie da się nimi dojechać (i zamiast 400 km jechać jakieś 3 godziny, zazwyczaj zajmuje to dwa razy więcej czasu). Klimat mamy taki a nie inny (choć we Włoszech asfalt jakoś nie pływa w lipcu), a procedury przetargowe na budowy nowych dróg (i remonty starych) również są, delikatnie to ujmując, specyficzne. Innymi słowy, nie mamy praktyczne żadnego wpływu na to po czym jeździmy i musimy się do tego zaadaptować (nie znaczy, że polubić). Cieszmy się wręcz, że pomiędzy kłótniami między sobą, nasi rządzący znajdują choć trochę czasu (i środków) na jakąkolwiek rozbudowę sieci drogowej w kraju (a niech tam sobie potem robią foto-sesje z księdzem i wójtem podczas wielkiego otwarcia kawałka drogi, niech im będzie). 
To do nich skierowana jest kampania. Ta, czy wiele innych (na przykład: Bezpieczny przejazd „ZATRZYMAJ SIĘ I ŻYJ!”, którą zdecydowanie popieram, sam się stosuję do jej zaleceń, i której przekaz jest logiczny i prawdziwy). To kierowcom się wmawia, że prędkość zabija (a czy przypadkiem nie zabija jej gwałtowne wytracenie?) i że kolejny fotoradar zwiększy bezpieczeństwo na drodze o 1,37 punktu procentowego (zwykły procent (%) już chyba wyszedł z mody, zwłaszcza w okresie wyborczym) w skali roku, w przeliczeniu na jednego mieszkańca średnio zurbanizowanego regionu małorolnego (statystyki zawsze będą bezsensownie brzmiały). To im się mówi, żeby nie wsiadać za kierownicę po pijaku, że nawet jedno piwo może spowodować spowolnienie reakcji (albo jej brak). A to właśnie od właściwej reakcji kierowcy i zdolności przewidywania sytuacji, w głównej mierze zależy bezpieczeństwo na drodze. Śmiało można tu przytoczyć słynne zdanie wypowiedziane przez Kartezjusza "Cogito ergo sum", co po polsku znaczy "myślę, więc jestem", i dostosować je na potrzeby kampanii traktującej o bezpieczeństwie na drogach:
czy jak w nagłówku niniejszego felietonu:
I z całym szacunkiem do nielicznej grupy kierowców, którzy wiedzą co to poślizg kontrolowany, nad-, czy podsterowność, i co to właściwie jest ten abees, ale dla większości użytkowników dróg takie kampanie nic nie wniosą. Jak ktoś nie ma wiedzy (albo co gorsza jest przekonany o tym, że ją CAŁĄ już posiada) na temat prowadzenia samochodu, nie zna jego zachowania, nie zna swoich reakcji na nieoczekiwaną sytuację na drodze (nieważne czy prawidłowych, czy tych trochę mniej - jakichkolwiek), to będzie tylko pogłębiał stan swojej nieświadomości, ignorancji. A grożenie palcem (o zgrozo), zabranie prawa jazdy (w jaki to niby sposób ma odstraszyć od wsiadania za kierownicę???), czy nawet instalowanie alkomatu w samochodzie (genialne!!! Ten kto na to wpadł chyba nie ma znajomych, od których mógłby pożyczyć auto), za jazdę po alkoholu, kompletnie NIC nie da. Dopóki pijanych kierowców nie będzie się zsyłać na lata ciężkich robót, dopóty nie wybije im się z głów durnych pomysłów i nadal będziemy ich spotykać na drogach.
A tak z innej beczki. Niektórym się wydaje, że "Prawo Jazdy", to dokument, który jak już się go zdobędzie (z naciskiem na słowo zdobędzie), to można sobie z nim jeździć wszędzie, czymkolwiek i jak się komu rzewnie podoba. A mi się wydaje (wręcz przekonany jestem), że po otrzymaniu Prawa Jazdy, niektórzy powinni się jeszcze ubiegać o prawo DO jazdybo to, że doskonale parkują i znają wymiary tablicy rejestracyjnej motoroweru, nie daje im zielonego światła do poruszania się po drogach publicznych. W gęstym ruchu, w złych warunkach pogodowych, podczas zupełnie innej pory roku, niż ta gdy prowadzili "eLkę", i gdzie nie mogą już liczyć na pomoc instruktora, jego uwagi i zamontowany po jego stronie pedał hamulca... Wtedy to najwyższa pora, by zacząć myśleć samemu, a jak wiadomo niektórym to nie do końca wychodzi...
Akcje typu „Bezpieczny autobus” wyraźnie dają do zrozumienia, że wiele z poruszających się po naszych drogach samochodów jest w tragicznym stanie technicznym. Ale nikt się za to tak na serio nie bierze. Co więcej, panuje przekonanie, że stary samochód to na pewno grat, niebezpieczny, bezużyteczny, a ten nowy, dzięki wszystkim 34 trzyliterowym (zazwyczaj) systemom w jakie jest wyposażony, to jeżdżący schron przeciwatomowy, który sam sprawdzi naszą pocztę, dowiezie nas w międzyczasie do domu i jeszcze równiutko zaparkuje. Jest w tym oczywiście trochę racji. Dzięki np. SRS (poduszki powietrzne) wiele osób wyszło bez szwanku ze zderzenia, ale czy ktoś przeprowadza obecnie szkolenia z wykorzystania wszystkich dostępnych na pokładzie auta systemów? Istnieją oczywiście szkoły doskonalenia jazdy (byłem i polecam), ale zgłaszają się do nich nieliczni, co bardziej świadomi kierowcy. Reszta nie ma bladego pojęcia jak działa ASR, jak hamować z ABS, czy choćby jak ustawić fotel! Są za to doskonale przeszkoleni z podłączania ajfona do samochodowego radia, czy wybierania rodzaju i intensywności masażu okolic w których plecy kończą swą szlachetną nazwę. Dziś kupując nowe auto, poza szybkością transferu internetów i ilości możliwych do załadowania applikacji, nie interesuje nas już nic. Ciekaw jestem kto patrzy na istotne dane techniczne, w tym zwłaszcza na drogę hamowania (na pewno nie robi tego nikt z WORD-ów, gdzie zaskoczyło mnie pytanie o drogę hamowania samochodu osobowego z prędkości 110 km/h, na suchej bitumicznej nawierzchni, gdzie prawidłowa odpowiedź to bodaj 90-135 metrów – chyba dla Żuka, o ile byłby w stanie prędkość taką w ogóle osiągnąć). A jest to parametr dużo mówiący o postępie technologicznym. Obecnie średniej klasy auto, nawet w podstawowej wersji, jest w stanie zahamować ze 100 km/h do zera, na dystansie dobrze poniżej 40 metrów. 15-20 lat temu taki wynik miały tylko najdroższe samochody sportowe. Mamy dziś lepsze układy hamulcowe, lepsze materiały, czy wreszcie lepsze opony. I tutaj mają największą przewagę nowe samochody - w prowadzeniu i przyczepności do podłoża, jakie zapewniają im nowoczesne opony i układy jezdne. Ale ile procent kierowców umie wykorzystać te właściwości na drodze? Ilu kierowców NIGDY, nie wykonało na drodze o różnym stopniu przyczepności, pełnego hamowania awaryjnego (włączając w to jazdy na kursie na prawo jazdy), ani nie wyprowadziło auta z kontrolowanego poślizgu? Niech każdy sam sobie na te pytania odpowie...
A co z autami starszymi? Czy powinno się je w takim razie całkowicie wycofać z dróg? Zakazać ich użytkowania? Nie! Wystarczy zaostrzyć (i egzekwować) przepisy dotyczące stanu technicznego pojazdów i nie dopuszczać do użytkowania pojazdów niebezpiecznych, składaków, arcydzieł polskiej myśli blacharsko-murarsko-lakierniczej. I uświadomić ludzi, że skoro nawet Einsteinowi się nie udało, to oni też nie zmienią praw fizyki. Jeśli kogoś nie przekonałem, to polecam obejrzeć porównanie jakie przeprowadzono w programie Fifth Gear kilka lat temu.
Dwa takie same auta, ale jedno naprawione po grubym dzwonie, drugie niebite. Skutki zderzenia nie są już niestety takie same. Jeśli o mnie chodzi to wolałbym kilka lat starsze, ale pewne auto, niż wyciągniętego po dużym dzwonie poflotowego dwulatka…
Obowiązuje pogląd, że wolniej=bezpieczniej. No niby tak, ale idąc (jadąc?) tym tropem to najbezpieczniej by było przy prędkości 0 km/h, a to czysty absurd. W żaden sposób nie namawiam rzecz jasna do szybkiej jazdy, łamania ograniczeń prędkości (choć te w naszym kraju często ustanawiane są często totalnie bezsensownie i wręcz niebezpiecznie) i jazdy "ile fabryka dała". Ale przede wszystkim do jazdy z prędkością dostosowaną do warunków panujących na drodze i wokół niej!. A co do kampanii, to zdecydowanie by było lepiej, gdyby przeprowadzić taką, która by zachęcała i mobilizowała do szybkiego myślenia w samochodzie!!! Tutaj ograniczeń prędkości by nie było. Nauczmy kierowców myśleć, przewidywać i kalkulować. Myśleć o tym co w danej chwili robią, dlaczego to robią, co robią inni uczestnicy ruchu, myśleć o kierowaniu samochodem, a nie o niebieskich migdałach. Nauczmy wykorzystywać wszystkie możliwości swoich pojazdów, uświadommy, że są sytuacje w których najgorszą reakcją będzie naciśnięcie na pedał hamulca. Czasem to właśnie „pełna moc”, albo po prostu przemyślany unik, mogą wyratować z podbramkowej sytuacji (inaczej do mety jakiegokolwiek rajdu, czy wyścigu, nie dojechałby nikt ze startujących). Tylko trzeba na to wpaść, ruszyć głową, ocenić sytuację i optymalnie zareagować, nie bać się myślenia nieschematycznego – lepiej przecież urwać koło waląc w krawężnik, porysować lakier, czy nawet cały bok auta, unikając zderzenia czołowego, czy potrącenia pieszego, niż bezmyślnie, z hamulcem wbitym w podłogę, doprowadzić do zderzenia. A takie sytuacje mają właśnie miejsce w omawianej kampanii. 

Edycja 2013
Pieszy na drodze. I ten nieszczęsny kierowca, co to zawsze jedzie za szybko (pomijam karygodne zachowanie wariatów za kierownicą, jeżdżących bezmyślnie 100 km/h w terenie zabudowanym, na drogach osiedlowych itp.), i potrąca bogu ducha winnego pieszego. Tylko dlaczego ta sierota weszła na jezdnię prosto pod jadące auto? Oczu nie ma? Gdzie tu jest wina kierowcy? Dlaczego nikt nie zajmuje się edukacją pieszych? Dorosłych pieszych? Oni też są uczestnikami ruchu, i NIC nie zwalnia ich od myślenia. Wchodzisz na jezdnię? Sprawdź czy nie nadjeżdża jakieś auto. Na te kilka sekund oderwij wzrok od wciągającego czatu na smartfonie, koleżanka/kolega poczeka na twoją odpowiedź ciut dłużej, on/ona przeżyje te kilka sekund oczekiwania - dla ciebie, wchodzącego pod rozpędzone auto, mogą to być ostatnie chwile życia!!! Uczą tego już w przedszkolu! A myślenia powinno się uczyć całe życie. Zanim zrobisz krok, pomyśl czy nie jest przypadkiem ślisko i może kierowca nawet cię widząc i chcąc zahamować, nie będzie tego w stanie zrobić. Nawet jak jesteś na "zebrze" i masz "zielone". Kierowca też jest człowiekiem, też się może pomylić, zagapić, źle ocenić przyczepność, mieć awarię w samochodzie i właśnie dlatego pieszy powinien na drodze myśleć za dwóch! Bo co pieszemu po tym, że „na zebrze to ja mam pierwszeństwo”, skoro wyryją mu to jedynie na nagrobku… 

Edycja 2014
Kierowca jadący „10 więcej” jest chyba ślepy i głupi, bo widzi ciężarówkę, ma mnóstwo miejsca do jej ominięcia, i nic z tym nie robi (nie wspominając nawet, że gdyby jechał ciut szybciej, to by spokojnie przejechał feralne miejsce zanim palant z ciężarówki wyjedzie na drogę). I tu dochodzę do sedna - prawdziwym niebezpieczeństwem pokazanym w tej kampanii nie jest prędkość, ale właśnie kretyn siedzący za kierownicą owej ciężarówki!!! Dlaczego nie patrzy gdzie jedzie? Jak nie umie sam bezpiecznie wycofać, to dlaczego nie korzysta z pomocy drugiej osoby? Gdzie jest kampania edukująca i przestrzegająca przed takimi kierowcami? Odpowiem – nie ma! Gdzie jest kampania przestrzegająca przed jazdą 76 km/h lewym pasem autostrady? Nie ma takowej. Czy ktoś chociaż kiedyś uczył ludzi używać zamontowanych w aucie świateł, bo jak widać codziennie na drodze, dla sporej liczby kierowców temat świateł przeciwmgielnych (albo drogowych) to rzecz nie do ogarnięcia („no mówili w radiu, że gdzieś tam jest mgła, to włączyłem wszystkie światła i tak jeżdżę od zeszłego piątku”)? I potem jeżdżą po naszych drogach rozkojarzeni idioci, zamyśleni, zagadani, bez oleju w głowie lunatycy, którzy nie potrafią zauważyć tramwaju, śmieciarki, czy biednego rowerzysty...
A tak z innej beczki. Czy nikogo nie dziwi ogrom zniszczeń w aucie „10 więcej”, w porównaniu do tego, które uniknęło zderzenia? Takie same auta zaczynają hamować w tym samym czasie, a to jadące ciut szybciej wali w przeszkodę z takim impetem, jakby w ogóle nie hamowało. A przecież w miejscu zderzenia powinno mieć już niewielką prędkość i cała akcja powinna skończyć się jedynie z niewielkimi uszkodzeniami. Pozostaje argument "czasu reakcji kierowcy". Ale jak ktoś umie jeździć i robi to świadomie, to jego czas reakcji będzie odpowiedni. Ci zaś, którzy w czasie jazdy nie potrafią się skupić na kręceniu kierownicą, a ich reakcja oko-ręka-stopa mierzona jest kalendarzem, niech po prostu zwolnią, albo zamówią taksówkę...  

Szanowni uczestnicy ruchu drogowego. Piesi, rowerzyści, motocykliści, kierowcy busa, traktora, śmieciarki i tira - zacznijmy wspólnie działać (czyt: MYŚLEĆ) już dziś, żeby jutro nie było trochę za późno...

(Zapraszam do komentowania, udostępniania, dzielenia się swoimi spostrzeżeniami. Ma może ktoś pomysł na projekt graficzny hasła takiej kampanii?)

Wojciech W.